Thursday, June 21, 2012

Jökulsárlón i bezsennosc.



 Dziś o wyprawie do oddalonego o 200km od Vik Jokursarlon, czyli laguny lodowcowej nazwanej tak zapewne ze względu na niesamowicie błękitny kolor wody spływającej wraz z ogromnymi kawałkami lodowca do jeziora. Jezioro jest najgłębsze w Islandii (około 240m); z powodu oddalania się lodowca od oceanu Atlantyckiego, od 1970r. jego powierzchnia zwiększyła się czterokrotnie i wynosi dzis 18 kilometrow kwadratowych.
Pogoda, jak na Islandie przystało, w czasie drogi zmienia się kilkakrotnie, raz przebija się słońce, raz pada, niestety cały czas towarzyszy mi pochmurne niebo, kiepsko dla zdjęć, ale skoro już jestem w drodze.
Pierwszym przystankiem do tego cudu natury jest opuszczona farma.  Z opowieści dowiedziałam się ze farma jest dosyć przerażająca, w środku wciąż pozostawione rzeczy jakby ktoś przed chwila wyszedł, na zewnątrz kilka starych aut, traktor i budynek zupnie nieprzypominający innych domów na Islandii, piętrowy, duzy, wyglądający jak ruina. Na miejscu okazuje się ze rzeczywiście wygląda na opuszczony, auta porośnięte trawa, raczej przypominające złom niż samochody, dom jak z filmu grozy.  Największa jednak niespodzianka przede mną, kiedy rozglądam się wkoło zabudowań nagle drzwi domu otwierają się i wylania się starszy człowiek wyglądający jak zjawa, długa siwa broda, zabrudzony pomarańczowy kombinezon, stoi i patrzy zdziwiony na mnie - nie mniej zdziwiona od niego. Serce mi wali jak szalone, ale podchodzę, mowie dzień dobry a on pyta czy jestem turystka i czy się zgubiłam.  Podchodzi bliżej i mówi kilka niezrozumiałych zdań. Pokazuje pobliskie wzgórze, na którym zapewne jest hotel, grzecznie przytakuje i idę w kierunku auta, nogi mam jak z waty. Podczas przystanku na stacji benzynowej ktoś opowiada ze Pan mieszka tam samotnie od lat… i nie jest jednak zjawa a farma jednak nie jest opuszczona tylko ktoś chodził staruszkowi po domu… dobrze ze to nie ja, bo nie byłoby juz tego bazgrolenia… Z tego wszystkiego zapomniałam nazwy farmy.


 Dalsza droga- bez większych niespodzianek. Mijam piękne widoki; wzgórza porośnięte lubinem, który rośnie tak obficie ze wygląda jakby góry pokryte były fioletowym dywanem.

W kocu docieram do pierwszego zjazdu, z którego widać jezioro. Auto zostaje na parkingu, ja wspinam się pod niewielkie uniesienie, biegiem pod górkę i biegiem z gorki, bo aparat został w samochodzie, a widok po prostu boski. Błękitne jezioro z lodowymi figurami, bo każdy z tych potężnych klocków lodu tworzy jakąś niesamowita składankę kształtów. Przypomniało mi się, kiedy pierwszy raz zobaczyłam nasze polskie morze, w drodze do plaży tez nie wiedziałam, czego się spodziewać, oprócz ogromu wody, ale ten widok, to uczucie, to jest niezapomniane przeżycie. Takich rzeczy nie można sobie wyobrazić je trzeba zobaczyć, poczuć, być.  Jak już pisze słowo poczuć, to zamoczenie dłoni w lagunowej wodzie kończy się uczuciem zamarznięcia az po łokieć. Nie polecam. 














Przepiękne Jökulsárlón posłużyło swoim urokiem w kilku produkcjach Hollywood: A View to a Kill, Die Another Day, Tomb Raider and Batman Begins, czyli stąpam po ziemi gwiazd filmowych.
I jeszcze jedno, po jeziorze plywaly kaczki ktore zamiast kaczego dzwieku wydobywaly z siebie cos w rodzaju dlugiego uuuu, ciekawe czy to godowy podryw. 



W drodze powrotnej moja uwagę przykuwa zjazd na Svinafellsjokull (przyznam szczerze ze nazwy w Islandii… no cóż, powiedzmy sobie ze pytanie o drogę stanowi tutaj większe wyzwanie niż w innych częściach Europy, może, dlatego jest tylko jedna droga).


W tym kraju, co dosyć interesujące, nie zabrania się wchodzenia w najbardziej niebezpieczne miejsca. Owszem jest tablica informacyjna ze spadają kawałki skal, woda jest lodowata i grozi hipotermia i ze istnieje niebezpieczeństwo stoczenia się do jaskini lodowcowej (bez szans na wyjście, przynajmniej dla turysty), ale droga wolna. Na moja odwagę jednak skutecznie działa tablica, pozostawiona pewnie przez rodziców dwóch chłopców, którzy zaginęli tam w 1997r. Kawałek jednak musiałam pójść, zobaczyć, chociaż początek lodowca. 




Kilka dni po wycieczce, mila niespodzianka - kolacja w hotelu. Przypada na dzień, kiedy Polska gra z Czechami. Ten sam wielki telebim, emocje ogromne, apetyt taki sobie, bo przecież jak tu jeść. Meczu nie będę opowiadać… Po meczu za barem dwie szybkie setki wódki na ukojenie żalu, a ze organizm odzwyczajony, przyjemny szum w glowie i już jakby żal mniejszy.  A jeszcze niedawno za oknem, na moimi końcu świata, w miejscowości, która liczy 300mieszkancow, słyszałam: POLSKA biało – czerwoni!
Nie ma co… Już za cztery lata Polska będzie mistrzem świata!



Wracam do domu, leje niemiłosiernie, ale nie z góry na dół tylko z prawej do lewej albo odwrotnie, ciężko stwierdzić. Tak wieje ze pada poziomo. Ponoć normalne na Islandii.
 Kończy się kolejny dzień, pozna noc, ale oczywiście nie ciemna… jeszcze kilka miesięcy i może doczekam się ciemności, Az dziw ze można się stęsknić za gwiazdami… ja tęsknię. Powinnam spać, rano przecież chciałabym wstać, pochodzić po plaży, (bo bieganiem trudno to nazwać) usiąść i medytować, a tu godzina zero i dalej mimo zmeczenia nie myślę o spaniu. Malo tego za oknem słonce jak w południe, ptaki w najlepsze śpiewają, czuje się trochę jakbym wróciła z porządnej imprezy nad ranem.  W tych rozmyślaniach przypomniała mi się rozmowa o bezsennych nocach. Historia jak wiele, tysiące innych, jakieś zawirowanie życiowe i wiadomo ze wtedy noce staja się najgorsza częścią doby. Ale od początku. Ktoś opowiedzial mi streszczenie filmu, którego tytułu nie znam. Akcja filmu toczy się w wariatkowie, główny bohater nie sypiał, ponieważ wydawało mu się ze pilnuje świata i jeśli zaśnie to na pewno stanie się cos strasznego, katastrofa, świat może przestanie istnieć. Wiec nie spal. Lekarze byli bezradni, terapie, leki - nic nie pomagalo. Az któregoś dnia ktoś mu powiedział: Polz się, zaśnij – ja popilnuje świata…. I zasnął… 
Do następnego razu. Spokojnej nocy, dziś ja popilnuje świata….

No comments:

Post a Comment