Monday, May 21, 2012

Moje "Into the wild"



 Po wiośnie przyszła zima… chwileczkę, po wiośnie powinno być lato, ale lato było przed wiosna-cztery pory roku kazdego dnia. Zagubiona w czasie i przestrzeni, teraz jeszcze w porach roku. Nigdy nie wiem, jaki jest dzień tygodnia, który dzień miesiąca, cudem jeszcze wiem, jaki miesiąc. Co drugi dzien pada śnieg, następnie wychodzi słońce, które opala lepiej od hiszpańskiego w sezonie, a wiatr wieje tak ze sadza z wulkanu otacza nas mgla pisakowa. Koniec świata. Mój mały, prywatny „into the wild”.

 Ostatnie moje zdejcia prawie zakończyły się totalna klęską, wiatr mnie położył na kolana, nawet przystawienie aparatu do twarzy okazało się nie lada wyczynem.  Widząc ogromne fale z drogi postanowiłam pojechać na plażę, samochód, który raczej pływał po jezdni niż jechał, został parę metrów dalej, zaczął się marsz w kierunku fal. Krok, przystanek, wieje tak ze ani w przód ani w tył, stoję jak slup i myślę gdzie się schować, wiatr bezlitośnie rozpędza czarne drobinki piasku, które jakby na wyścigi pchają się żeby uderzyć. Na chwile ucicha. Rozglądam się, widzę krąg z kamieni, nie wiem czy wspomniałam, ale Islandczycy uwielbiają stawiać ogromne kamienie jeden obok drugiego i przyczepiać do nich tablice z tytułem np.: niemieckim rybakom, których porwały fale Atlantyku, przyjaźni i współpracy miedzy Vik a Hull, komuś tam jeszcze za cos tam jeszcze, takie ich narodowe pomniki z głazów, przecież maja ich więcej niż pomysłów na to, komu postawić następny. Na mojej czarnej plaży stoi ku chwale rybaków, za nie właśnie starałam się schować, a nie łatwo było do nich dojść mimo ze to tylko trzy kolejne kroki, a do celu jeszcze kilkadziesiąt.  Staje za kamieniem, ale to niewiele pomaga, okazuje się ze wiatr zmienia kierunek, jakby bawił się w chowanego ja w lewo (ba) a on naprzeciw i tak chwile trwa, mam wrażenie ze natura pokazuje, kto tu rządzi. Po chwili jakby cichnie, udaje się przejść kilka następnych metrów, wydma w dół i już jestem na plaży, tam dopiero się zaczyna… Otwarta przestrzeń, rozdmuchało się tak ze zaczynam się bać ze wdmuchnie mnie do Altlanyku, większość czasu stoję, napinając wszystkie mięsnie do walki z wiatrem. W krótkich chwilach przerwy, cykam kilka zdjęć, kłaniam się naturze i zawracam do auta. Droga powrotna niewiele się rożni, wyglądam jakby mnie ktoś oplótł w moje ubrania, jak w kokonie, schylona ledwo daje rade iść. W życiu się tak nie zmęczyłam po 10metrach. Przed domem następuje pol godzinne wytrzepywanie piachu z butów, włosów, kieszeni kurtki i spodni. Wniosek: bez prysznica to strata czasu, piasek mam nawet w uszach, może, dlatego ze raz goniłam za czapka.  Ale sa zdjęcia i nie dałam się wrzucić do oceanu.



Tęsknię czasem za moim Londynem, drugim domem. Moje Lejdis… moje Hampstead- kawa, spacery, Everyman –kino z niespodzianka, galerie, muzea, Fashion Week, korki, tłumy i ja. Wczoraj w naszej hotelowej restauracji rozwieszono telebim i okazało się ze goście będą oglądać Ligę Mistrzów – finał Chelsea Londyn - mój Londyn, choć nie jestem kibicem Chelsea, ale Nasi via Bayern Monachium Niemcy –samo to wystarczy żeby kibicować niebieskim - mamy taka tendencje, co uświadomiło mi ostatnio nasze „centrum dowodzenia” – pozdrawiam. No, bo rzeczywiście, czy nie mówimy nawalony jak messersmith? Albo jak praca zła to ze obóz pracy? Nazwę to „syndromem poniemieckim”, ale nie o tym chciałam.
Jest mecz, pierwsza polowa, druga polowa - jak było wszyscy już widzieli nie będę komentatorem sportowym, bo jak większość kobiet nie pojmuje logiki „spalonego”, jak przed kreska to spalony jak pod kreska to nie, jak sam to dobrze, ale sam na sam to już spalony?? Za to wszyscy panowie, z którymi oglądałam mecze krzyczą „spalony”!! zanim sędzia podniesie chorągiewkę… przepraszam Brat, Proszko i wszystkich, którzy cierpliwie tłumaczyli, co to „spalony”. Nic z tego.
 Dla mnie największą radością było poczuć się odrobinę jak w drugim domu. Piłka, pub,piwo, wrzask (ja w pracy, ale kibicuje).  Karne – tutaj nie mogę sobie odmówić komentarza do karnego strzelonego Czechowi przez bramkarza Bayernu; wielka pewności siebie zawsze kończy się dla Niemców klęską…! (czyli jednak syndrom poniemiecki się sprawdza) Cieszyłam się jak dziecko z wygranej Chelsea- Nasi.  Co to będzie jak na telebimie pojawi się EURO2012 – Polsko, ojczyzno moja…. Moje Aniołki.
Do domu wróciłam późno nocą, ale wyglądało jak późny wieczór, bo oczywiście nocy nie ma. Skończyło się oglądanie metropolii gwiazd, ale mam nadzieje ze złapiemy z moim paputczikiem zorze polarna w październiku, na razie przyleciały maskonury.
Dobranoc szczęściarza, którzy maja czas…. i gwiazdy.

p.s. przeczytałam „dzienniki kołymskie” (dziękuję) i jak przystało na kogoś z ukraińską krwią w żyłach po powrocie zapraszam na powitalna wódkę, ale nie jedna, bo jak mawiają „sto wiorst nie droga, sto rubli nie pieniądz, sto gram nie wódka”!


Friday, May 11, 2012

Listy z Islandii. I hope you not lonley without me...




„każdy zaczyna swoją drogę do mądrości, od poznania prawdy o sobie, świecie i Bogu. zaczyna się to od impulsu serca... zaczyna się chcieć poznać, zobaczyć i zrozumieć więcej, niż się dotychczas znało, wiedziało i rozumiało. wtedy wyrusza się w podroż… podroż mającą na celu zebranie potrzebnych informacji, wiedzy, mądrości, aby poszerzyć swe horyzonty myślowe, intelektualne i duchowe… najciekawsze jest to, że ta ścieżka doprowadza do siebie samego…”














Pozdrawiam!

Thursday, May 3, 2012

Pierwsza wycieczka czyli przygoda, przygoda kazdej chwili szkoda.




Vik – stolica Maskonurów.


Z małego, uroczego, położonego nad samym oceanem Vik wybralam sie na pierwsza wycieczkę. Właściwie miejscowość nazywa się Vík í Mýrdal, co oznacza Zatokę Bagiennej Doliny, ale najczęściej nazwę skraca się do samego Vík. To niewielkie miasteczko znane jest ze swojej czarnej plaży i wystających z oceanu niedaleko brzegu skał, noszą one nazwę Reynisdrangar. Legenda mówi o trzech trollach: Skessudrangur, Laddrangur i Langhamar, które próbowały wciągnąć statek na swoje trzy wózki, lecz kiedy wzeszło słońce, światło dzienne zamieniło je w kamienie. Dziś na tych skałach gniazdują maskonury, podobno można je zobaczyc z plaży. Niestety na razie Atlantyk jest tak wzburzony ze na plaży trzeba się mocno koncentrować na trzymaniu pionu, kiedy wiatr obija twarz czarnym piaskiem. Fale rozbijając się o skały zostawiają miliony kropel, które tworzą cos w rodzaju mgły; a maskonury przylatują dopiero na okres łęgowy wiec na zdjęcia trzeba będzie poczekać, mam czas.





Ciekawostką jest, że pierwszy dzień lata na Islandii jest świętem – trudno się dziwić skoro są tylko dwie pory roku: lato i zima, dobrym znakiem podobno jest, kiedy zima i lato są „zmrożone razem”, czyli kiedy temperatura w nocy poprzedzającej święto, jest ujemna. Wystawia się wiec talerze z woda przed dom by rano sprawdzić czy woda zamarzła. W pierwszy dzień lata szkoły, urzędy, sklepy są zamknięte, ludzie składają sobie życzenia „szczęśliwego Lata”, co jest jakby odpowiednikiem naszego „Szczęśliwego Nowego Roku”.



Przejeżdżając przez Vik, widzę na wzgórzu kościół, jadę. Niewielka oaza ciszy. Takie miejsca zawsze wywołują u mnie pewnego rodzaju wzruszenie, melancholie. Siedząc tam, nie modląc się, tylko z zamkniętymi oczami rozkoszuje się cisza i samotnością. Dłonie dotykają zimnej, drewnianej lawy, czuje każda ich cześć jakby nagle wszystkie zmysły skupiły się tylko tam, powoli zamieniam się w obserwatora swojego ciała, nic się nie dzieje jestem tylko ja i przestrzeń, która wypełniam. Niezwykła chwila.




Skogafoss – kraina tęczy.


Wyruszam dalej, droga jest pusta, właściwie nie można się zgubić, bo przez cala Islandie prowadzi jednopasmówka (zwana jedynką), żadnych autostrad, korków, tłumu. Po kilku minutach auto z naprzeciwka mruga mi światłami, pewnie zapomniałam włączyć moich, ale im bardziej się zbliża, widzę ze jedzie tym samym pasem, co ja, odbijam na prawo, no tak to nie Anglia, stare przyzwyczajenia, zdarzyło mi się to jeszcze kilka razy, na szczęście zawsze w porę uprzytamniam sobie ze tutaj jest ruch prawostronny, nieporównywanie mniejszy od miejsc w ktorych dotychczas zylam - na moje szczescie.


Po godzinie jazdy, miedzy pięknymi widokami, za które z każda minuta dziękuję naturze, docieram przed wodospad Skogafoss, największy na Islandii, 25metrow szerokości i około 60metrow wysokości, znany z tego ze w słoneczne dni zobaczyć można jedna a nawet dwie tęczę. Trafiłam na dwie,
szczescie sie przyda.




Mýrdalsjökull – lodowiec bagiennej doliny.


Pod stopami wodospadu znajduje się droga do Mýrdalsjökull, czwartego, co do wielkości lodowca w Islandii, W południowo-wschodniej części lodowca znajduje się aktywny wulkan Katla
, który wybucha, co 40-80lat, ostatnia erupcje zanotowano w 1918roku; przychodzi mi na myśl "spij kochanie, spij"... Spod jęzora lodowca wypływa rzeka Jokulsa mocno pachnąca siarkowodorem, rzeka zwana potocznie cuchnącym potokiem.

Niestety na wyprawę przez lodowiec trzeba
się dobrze przygotować, przynajmniej kiedy jest się mieszczuchem, którego największym wrogiem do niedawna było czerwone światło w drodze do pracy, korki i notoryczny brak czasu by żyć. Ale przyjdzie dzien ze się wybiorę.
Ogladalam niedawno "Touching the void" i wtedy moje "na pewno pojde na lodowiec" zmienilo sie w: moze, jesli, kiedys, czy chce? Film polecam.








Po powrocie, praca do późna zakończona papierosem nad pięknym islandzkim niebem, które z minuty na minutę dołącza nowa gwiazdę do swojego prawie czarnego tła.


Pięknie jest patrzeć na metropolie ułożoną ze świateł gwiazd.


Dobranoc.

Pozdrawiam z głową w
gwiazdach.