Po wiośnie przyszła
zima… chwileczkę, po wiośnie powinno być lato, ale lato było przed wiosna-cztery pory roku kazdego dnia.
Zagubiona w czasie i przestrzeni, teraz jeszcze w porach roku. Nigdy nie wiem,
jaki jest dzień tygodnia, który dzień miesiąca, cudem jeszcze wiem, jaki
miesiąc. Co drugi dzien pada śnieg, następnie wychodzi
słońce, które opala lepiej od hiszpańskiego w sezonie, a wiatr wieje tak ze sadza z wulkanu otacza nas mgla pisakowa. Koniec świata. Mój mały, prywatny „into the wild”.
Ostatnie moje zdejcia prawie zakończyły się totalna klęską, wiatr mnie położył na kolana, nawet przystawienie aparatu do twarzy okazało się nie lada wyczynem. Widząc ogromne fale z drogi postanowiłam pojechać na plażę, samochód, który raczej pływał po jezdni niż jechał, został parę metrów dalej, zaczął się marsz w kierunku fal. Krok, przystanek, wieje tak ze ani w przód ani w tył, stoję jak slup i myślę gdzie się schować, wiatr bezlitośnie rozpędza czarne drobinki piasku, które jakby na wyścigi pchają się żeby uderzyć. Na chwile ucicha. Rozglądam się, widzę krąg z kamieni, nie wiem czy wspomniałam, ale Islandczycy uwielbiają stawiać ogromne kamienie jeden obok drugiego i przyczepiać do nich tablice z tytułem np.: niemieckim rybakom, których porwały fale Atlantyku, przyjaźni i współpracy miedzy Vik a Hull, komuś tam jeszcze za cos tam jeszcze, takie ich narodowe pomniki z głazów, przecież maja ich więcej niż pomysłów na to, komu postawić następny. Na mojej czarnej plaży stoi ku chwale rybaków, za nie właśnie starałam się schować, a nie łatwo było do nich dojść mimo ze to tylko trzy kolejne kroki, a do celu jeszcze kilkadziesiąt. Staje za kamieniem, ale to niewiele pomaga, okazuje się ze wiatr zmienia kierunek, jakby bawił się w chowanego ja w lewo (ba) a on naprzeciw i tak chwile trwa, mam wrażenie ze natura pokazuje, kto tu rządzi. Po chwili jakby cichnie, udaje się przejść kilka następnych metrów, wydma w dół i już jestem na plaży, tam dopiero się zaczyna… Otwarta przestrzeń, rozdmuchało się tak ze zaczynam się bać ze wdmuchnie mnie do Altlanyku, większość czasu stoję, napinając wszystkie mięsnie do walki z wiatrem. W krótkich chwilach przerwy, cykam kilka zdjęć, kłaniam się naturze i zawracam do auta. Droga powrotna niewiele się rożni, wyglądam jakby mnie ktoś oplótł w moje ubrania, jak w kokonie, schylona ledwo daje rade iść. W życiu się tak nie zmęczyłam po 10metrach. Przed domem następuje pol godzinne wytrzepywanie piachu z butów, włosów, kieszeni kurtki i spodni. Wniosek: bez prysznica to strata czasu, piasek mam nawet w uszach, może, dlatego ze raz goniłam za czapka. Ale sa zdjęcia i nie dałam się wrzucić do oceanu.
Tęsknię czasem za
moim Londynem, drugim domem. Moje Lejdis… moje Hampstead- kawa, spacery, Everyman –kino
z niespodzianka, galerie, muzea, Fashion Week, korki, tłumy i ja. Wczoraj w naszej hotelowej
restauracji rozwieszono telebim i okazało się ze goście
będą oglądać Ligę Mistrzów – finał Chelsea Londyn - mój Londyn, choć nie jestem
kibicem Chelsea, ale Nasi via Bayern Monachium Niemcy –samo to wystarczy żeby
kibicować niebieskim - mamy taka tendencje, co uświadomiło mi ostatnio nasze
„centrum dowodzenia” – pozdrawiam. No, bo rzeczywiście, czy nie mówimy nawalony
jak messersmith? Albo jak praca zła to ze obóz pracy? Nazwę to „syndromem poniemieckim”,
ale nie o tym chciałam.
Jest mecz,
pierwsza polowa, druga polowa - jak było wszyscy już widzieli nie będę komentatorem
sportowym, bo jak większość kobiet nie pojmuje logiki „spalonego”, jak przed
kreska to spalony jak pod kreska to nie, jak sam to dobrze, ale sam na sam to
już spalony?? Za to wszyscy panowie, z którymi oglądałam mecze krzyczą
„spalony”!! zanim sędzia podniesie chorągiewkę… przepraszam Brat, Proszko i wszystkich,
którzy cierpliwie tłumaczyli, co to „spalony”. Nic z tego.
Dla mnie największą radością było poczuć się odrobinę jak w drugim domu. Piłka, pub,piwo, wrzask (ja w pracy, ale kibicuje). Karne – tutaj nie mogę sobie odmówić komentarza do karnego strzelonego Czechowi przez bramkarza Bayernu; wielka pewności siebie zawsze kończy się dla Niemców klęską…! (czyli jednak syndrom poniemiecki się sprawdza) Cieszyłam się jak dziecko z wygranej Chelsea- Nasi. Co to będzie jak na telebimie pojawi się EURO2012 – Polsko, ojczyzno moja…. Moje Aniołki.
Dla mnie największą radością było poczuć się odrobinę jak w drugim domu. Piłka, pub,piwo, wrzask (ja w pracy, ale kibicuje). Karne – tutaj nie mogę sobie odmówić komentarza do karnego strzelonego Czechowi przez bramkarza Bayernu; wielka pewności siebie zawsze kończy się dla Niemców klęską…! (czyli jednak syndrom poniemiecki się sprawdza) Cieszyłam się jak dziecko z wygranej Chelsea- Nasi. Co to będzie jak na telebimie pojawi się EURO2012 – Polsko, ojczyzno moja…. Moje Aniołki.
Do domu wróciłam
późno nocą, ale wyglądało jak późny wieczór, bo oczywiście nocy nie ma.
Skończyło się oglądanie metropolii gwiazd, ale mam nadzieje ze złapiemy z moim
paputczikiem zorze polarna w październiku, na razie przyleciały maskonury.
p.s. przeczytałam
„dzienniki kołymskie” (dziękuję) i jak przystało na kogoś z ukraińską krwią w żyłach
po powrocie zapraszam na powitalna wódkę, ale nie jedna, bo jak mawiają „sto
wiorst nie droga, sto rubli nie pieniądz, sto gram nie wódka”!