Tuesday, September 11, 2012

List z Islandii - Dagmara Firlej.



Nie mogę odmówić sobie wstępu do Twojego listu, zwłaszcza, ze przeczytałam go dopiero po Twoim wylocie, zabieganie i ciekawość Islandii, były tego powodem. Az do końca uśmiechałam się bez przerwy i nie opuszcza mnie wrażenie, ze następnym razem trzeba porwac tu Marte i napiszemy razem światowy bestseller. Nie mogłaś mi również darować końcowego wzruszenia, udało mi się nie rozkleić na lotnisku, nie udało przy Twoim liście.
Czuje się teraz jakby mnie ktoś zostawił w obcym miejscu, mogłyśmy jednak się zamienic, Ty zostać tutaj a ja polecieć do Londynu. Do zobaczenia niebawem. Dziękuję.

List z Islandii – Dagmara Firlej.  



"Dzisiaj minął mój pierwszy tydzień na Islandii. O wiele za szybko, zważywszy, że zaraz trzeba zwijać manatki. Gdy wracałyśmy z lotniska w Keflaviku, obierając mocno okrężną ale jakże obfitującą w atrakcje trasę, Asia zapytała czy dołączę gościnnie do „Listów z Islandii”. Odparłam, że oczywiście, z przyjemnością ale muszę najpierw tu pobyć, poczuć, przeżyć…
   Teraz już mogę pisać. Veni, vidi… zwycięstwa nie było. Wręcz przeciwnie, już wiem, że poległam, niespodziewanie zachwycona tym krajem. Ja, mieszczuch z urodzenia, zamiłowania i wyboru, leciałam na Islandię zobaczyć Asię i zrozumieć jej decyzję- bo nie mieściło mi się w głowie, jak można porzucić Londyn dla tego odludzia. Nie sądziłam by miało mi się tu spodobać, ot wiadomo, przyjemne krajobrazy, wulkany i takie tam ale ekstremalne warunki pogodowe, zimno, wietrznie i mokro- nic miłego. Jeszcze zanim Asia opuściła Londyn sprawdziłam zdjęcia Reykjaviku w albumie i pomyślałam, że to jakaś katastrofa, małe to, niskie i wygląda bardziej jak osada rybacka niż stolica państwa. Tak więc miałam w planie raczej relaks z książką i filmami oraz wypad do Blue Lagoon, które wydawało mi się jedyną destynacją na Islandii, godną ruszenia z miejsca mojej szacownej pupy.
   Niniejszym oficjalnie przyznaję i oświadczam, że byłam w błędzie.
   Nie będę tu opisywać wszystkich naszych wycieczek i miejsc, które widziałyśmy. Szczegółowe opracowanie i sprawozdanie pozostawiam Asi, także dlatego, że islandzkie nazwy nie ułatwiają sprawy i sprawdzanie pisowni prawdopodobnie odebrałoby mi całą radość pisania. Ponadto narzuciłyśmy sobie mordercze tempo a więc ilość zwiedzanych miejsc dorównuje intensywności wrażeń. Ponieważ nie chciałabym nadużywać gościnności pisząc tutaj epopeję zamiast listu, skupię się bardziej na ogólnym odbiorze, moich subiektywnych odczuciach, tym co mnie zaskoczyło, zachwyciło, co sprawiło, że najchętniej zostałabym tutaj- może nie na zawsze ale na pewno na dłużej, co powoduje, że chcę tu wrócić i niespiesznie eksplorować wyspę.
   „Wodospad”- ten okrzyk zapewne jeszcze długo będzie pojawiał się Asi w koszmarach sennych, moja wina-  gdy widzę białą kaskadę, niezależnie od jej rozmiaru- nie mogę się powstrzymać, a że jest ich tu bez liku, to wciąż krzyczę „wodospad!!!” Są tu ich wszelkie rodzaje: wąziutkie i bardzo szerokie, delikatne smużki i obfite, groźne, grzmiące żywioły. Czasem kluczą po skalnych występach, częściej z hukiem spadają z wysoka. Przeważnie towarzyszy im tęcza, co oczywiście potęguje zachwyt. Występują indywidualnie albo w grupach, dosłownie co kilka metrów. Uwielbiam je i nic na to nie poradzę. Mam na imię Dagmara. Jestem wodospadoholikiem.
   Ocean- Atlantyk Północny jest przepiękny w swojej surowości. Za nic nie odważyłabym się do niego wejść a zazwyczaj pcham się do każdej napotkanej wody. Podziwiam Wikingów, którzy wsiedli któregoś dnia na te swoje drewniane łajby i przypłynęli aż tutaj. Cóż nie mogłabym być Wikingiem. Helmutem ponoć też nie, jak twierdzi Asia- ale o tym później…
Wspaniale jest mieć ocean niemal tuż za progiem, siedząc w salonie widzieć jak lśni w południowym słońcu, słyszeć jak potężne fale gwałtownie roztrzaskują się o skały. Jego szum  kołysze do snu- oczywiście jeśli uda mu się przebić przez wycie wiatru. Czarne, wulkaniczne plaże, skały o wymyślnych kształtach i strukturze, jaskinie… „Maskonur!!!” – no tak, to okrzyk, który dla odmiany mnie będzie nawiedzał w odwecie za „Wodospad”.
   Skały, góry i wulkany- są wszędzie, są piękne i inne. Wyrastają ni stąd ni z owąd z całkiem płaskiego terenu, jakby je tam ktoś przypadkiem porzucił. Doliny, szczeliny, kaniony- oczu nie można oderwać. Dlatego Asia wyrzucała mnie zza kierownicy, biorąc na siebie większość lub nawet całą trasę- podziwiając krajobrazy nie mogłam się utrzymać po swojej stronie drogi. Ta zaś często prowadzi poprzez ogromne połacie pokryte lawą, porośniętą specyficznym mchem, tworzącą iście księżycowy krajobraz.
   Lodowce- wyłaniają się zza niższych gór, zstępują stromo szaro-błękitnymi jęzorami pomiędzy zboczami aż na sam dół, mamiąc złudną dostępnością. Tak naprawdę są głęboko pocięte i bardzo niebezpieczne, bez przewodnika i profesjonalnego sprzętu lepiej się tam nie zapuszczać. U stóp lodowca można zobaczyć lodową lagunę- jezioro najeżone górami lodowymi i krami o bajecznych odcieniach błękitu, bieli i srebra. Pomiędzy nimi baraszkują foki, którym nie przeszkadza ani 250 metrowa głębia, ani temperatura wody wynosząca ledwie 2 stopnie Celsjusza. Tam, gdzie woda z laguny spływa rzeką do pobliskiego oceanu, czeka kolejny niezwykły widok- plaża usiana małymi lodowymi górkami i krystalicznymi bryłami lodu, które cudnie lśnią w słońcu topniejąc. Nie wszędzie lodowcom towarzyszy taka laguna ale za to wszędzie można zobaczyć charakterystyczne, ogromne rozlewiska, koleiny głęboko wyrzeźbione w czarnym, wulkanicznym żwirze, którymi stopiony lód znajduje drogę do oceanu.
   Tęcza, chmury, zorza- to wszystko zjawiska, które dodają Islandii magicznego uroku. W Londynie dość często widuję tęczę- bo tam ciągle pada, nawet gdy równocześnie świeci słońce. Tu jednak tęcza woli towarzyszyć wodospadom i falom. Zaparł mi dech z zachwytu widok potężnych fal, których białe grzywy przez ułamek sekundy ozdabiała miniaturowa tęcza. Chmury- niby zwyczajne zjawisko- tu powodują, że niebo jest często bardziej urozmaicone niż ziemia, pełne kształtów i kolorów, zmienne i niezwykle fotogeniczne. Zorza… Może dlatego, że jestem jej imienniczką a może ze zgoła innych powodów, zawsze marzyłam żeby to zjawisko zobaczyć. Cóż, przybyłam ciut za wcześnie ale pojawił się promyczek nadziei. Wyjechałyśmy po północy na najwyższe wzniesienie w okolicy, pogrążone w kompletnej ciemności, spojrzały w górę i… była tam! Jeszcze dość wątłe, białawe światło, układające się w pasy, falujące, czasem gęstniejące i przybierające na sile, na Asinych fotach rozbłysło piękną, zieloną poświatą.
   Wiatr- to nieodłączny towarzysz. Można się spierać czy pożądany ale moim zdaniem składa się na niesamowitą, czasem lekko straszną aurę tej wyspy. Jako zdeklarowanej miłośniczce horrorów bardzo mi to odpowiada. W ekstremalnych sytuacjach zapewnia dodatkowy dreszczyk emocji- kiedy człowiek np. z trudem balansuje na jakimś skrawku skały, ulec mu znaczy w najlepszym razie coś sobie złamać. W lodowej lagunie wiało tak, że można było poczuć się jak w tunelu aerodynamicznym i położyć się na wietrze jak na materacu- szczególne i niepowtarzalne wrażenie. Minusem był fakt, że wspięcie się na niewielką górkę wydawało się nieosiągalne- ale dałyśmy radę choć ze trzy razy spychało mnie w dół. Doceniłam, że nie jestem chudzinką, w przeciwnym razie mogłoby mnie porwać.
   Reykjavik- „dymiąca zatoka” jest najpiękniej położonym miastem, jakie widziałam. Zajmuje cypel, który z trzech stron oblewają wody oceanu. Najlepiej zobaczyć to z wieży kościoła Hallgrimskirkja, położonego najwyżej w mieście. Jest to obiekt o pięknej sylwecie i proporcjach, kształtem nawiązujący do spływającej lawy. Był to jedyny budynek, który koniecznie chciałam zobaczyć w Reykjaviku, reszta miasta była totalnym zaskoczeniem. Zaraz pojawił się żal, że nie mamy więcej czasu. Minęłyśmy Muzeum Sztuki przełykając ślinę, na ruchliwy deptak wróciłyśmy dopiero nocą, by choć pogapić się na wystawy i poczuć klimat. Okazało się, że jest tu wiele sklepów młodych projektantów z bardzo nietuzinkową odzieżą, rękodziełem, biżuterią, butami. Pomiędzy nimi sklepy z typowymi dla Islandii wyrobami wełnianymi w charakterystyczny wzorek, wyglądające bardzo interesująco sklepy vintage, nastrojowe kafejki i bary a na tyłach nawet skatepark z ogromnymi graffiti wokół. Centrum miasta to w głównej mierze urocze, niewysokie domki o wielobarwnych fasadach i niewielkich oknach. Wzdłuż parku z jeziorem, na brzegu którego wyrasta nowoczesny ratusz, stoją bardziej okazałe wille z ogrodami. Najpiękniejsze budynki można zobaczyć wzdłuż zatoki- zaprojektowane z rozmachem, nawiązujące do marynistycznego stylu, wysokie, o wielkich oknach z widokiem. Chciałabym tam zamieszkać choć na chwilę, poczuć tę przestrzeń, napawać się kolorami nieba nad zatoką… Najpiękniejszy budynek w mieście to nowa Hala Koncertowa. Szklana elewacja o przedziwnej strukturze nawiązującej do kryształów bazaltu, mieni się kolorami, lustrzanym odbiciem światła. Mimo czasu napiętego jak struna, spędziłyśmy tam dobrą chwilę, starając się uchwycić choć część tego piękna i zatrzymać je w kadrze. Gdy wróciłyśmy tam nocą, mój zachwyt sięgnął zenitu- cała elewacja mieniła się efektem zorzy polarnej, podświetlona czy oświetlona w taki sposób, że zieleń, błękit, purpura i czerwień przenikały się wzajemnie by za moment rozdzielić się i znów spleść w nieustającym tańcu. Budynek- poezja, mogłabym gapić się niego całą noc.
Choć Reykjavik nie jest wielkim miastem udało nam się na krótką chwilkę zgubić wśród malowniczych uliczek, co zaowocowało odwiedzinami na tajemniczym, starym cmentarzu. Co ciekawe jest on pełen drzew wyrastających wprost z grobów. Dość niesamowity efekt, zwłaszcza, że drzewa nie są bardzo wysokie ale za to mają po kilka pni, co sprawia, że jest tam spory gąszcz. „Nie wszystek umrę…”
   Blue Lagoon- to jest po prostu bajka! Jeszcze na zewnątrz oszalałyśmy- przy drodze nagle pojawił się strumyk-kanał, intensywnie błękitna woda zostawiła śnieżnobiały osad na czarnych kamieniach lawy. Dalej strumyk rozlewał się w spore jeziorko, co tylko potęgowało kontrast. Woda lśniła turkusowo równocześnie odbijając fantastycznie zróżnicowane chmury, leniwie przepływające nad nami, w tle widać było kilka ogromnych snopów pary wydostających się niczym gęsty dym z kominów pobliskiej elektrowni wodnej. W środku zobaczyłyśmy podobne jezioro ale większe, głębsze i zaludnione. Otoczone wysokimi wzgórzami czarnej lawy, z brzegami oblanymi wypolerowanym, białym silikonem, intensywnie parujące. Woda gorąca, 37-39 stopni, momentami można odnieść wrażenie, że zaraz się ugotujemy. Zanurzony w  jeziorze bar, masujący wodospad i pojemniki z błotem silikonowym, które jest wyśmienitą maseczką pozostawiającą skórę gładką i rozjaśnioną to dodatkowe atrakcje. Nad nami wieczorne niebo, przetkane kolorami zachodzącego słońca, wokół para w ilościach odrealniających rzeczywistość. Wrażenia kosmiczne!
   Tu chyba już mogę nadmienić, dlaczego Asia uważa, że Helmutem (Newtonem oczywiście) nie będę. Dodam, że jest to jej subiektywne zdanie, z którym pozwolę sobie nie do końca się zgodzić- po prostu uważam, że trzeba się zdecydować, które talenty rozwijać, w przeciwnym razie można być do wszystkiego i do niczego zarazem. Tak, tak- Narcyzek nr 2, zapewne dlatego tak dobrze się rozumiemy. Otóż udało mi się zrobić Asi całkiem sporo kiepskich zdjęć – a to coś ucięłam, to znów było widać za dużo, co czasem ją złościło a czasem doprowadzało do łez- oczywiście ze śmiechu. Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że mój mały kompakcik a jej wielka lustrzanka to zdecydowanie nie to samo, a jak człowiek nie ogarnia sprzętu to jak ma dobre zdjęcia robić, no jak?!
   Zmierzając ku końcowi nie mogę nie wymienić jeszcze kilku rzeczy, które mnie tu mile zaskoczyły.
   Jedzenie- z jakiegoś powodu nie spodziewałam się tu niczego szczególnego, do tego stopnia, że postanowiłam wykorzystać te 10 dni na dietę. Tymczasem pierwsza wizyta w lokalnym supermarkecie rozwiała wszelkie nadzieje na zrzucenie paru kilo. Wróciłam z pysznym chlebem, zapasem kawioru i szerokim wyborem serów- i tak już zostało, z tym, że dołączyły jeszcze pyszne ciasta. Kolacja u Asi w pracy była wyzwaniem dla naszych żołądków, łosoś na milion sposobów plus inne pyszności, w efekcie musiałyśmy się ratować Colą, która jak wiadomo przetka każdą rurę oraz mocnym, ziołowym likierem na koszt szefowej.
   Spokój- no dobrze, tego akurat się spodziewałam ale nie w takim wymiarze. Kojarzył mi się raczej z nudą. A jednak wcale nie jest nudny. Jest wszechogarniający, pierwotny jak natura wokół. Kojący. Wielowymiarowy. Polega także na tym, że nikt tu nie zamyka domu czy auta, nikt nie sprawdza podpisu czy ID przy płaceniu kartą, nie ma korków, nie ma pośpiechu, błogość i wyciszenie. Inny świat.
   Jutro bladym świtem muszę opuścić ten świat i wcale mnie to nie cieszy. Jeszcze ostatni spacer po Vik, które smutnie zaciągnęło się chmurami, jeszcze wieczór z Asią i piękną Gudrun, która zgodziła się na sesję a potem czas wracać do rzeczywistości. Wiem jedno- chcę, muszę tu wrócić. Na tak długo, by objechać wyspę, zobaczyć więcej skał, lodowców, tęcz i wodospadów, tak długo, by spędzić jakiś czas w Reykjaviku, powłóczyć się uliczkami bez celu, odwiedzić muzea i posiedzieć w nastrojowych barach. By spędzić wieczór podziwiając rozświetloną fasadę Hali Koncertowej Harpa. Tak długo, by starczyło czasu na krótki wypad na Grenlandię. Niektóre podróże zaspokajają apetyt choć na chwilę, ta go zdecydowanie zaostrzyła- ale to dobrze mieć o czym marzyć w londyńskim zgiełku.

Na koniec nie mogłabym nie podziękować z całego serca Asi- za zaproszenie, gościnę, cierpliwość. Za wożenie mnie, uwiecznianie na fotach, rozśmieszanie i wzruszanie do łez. Za pomocną dłoń, bez której niejeden strumyk pozostałby niepokonany. Za entuzjazm i ciekawość świata. Za wszystko. Dziękuję."

Pozdrawiam z Islandii. 

Saturday, September 8, 2012

Flagi Nepalu.


Poranne wstawanie jest najprzyjemniejsze, kiedy świadomość ze wydarzy się cos nowego, ciekawego, nie daje spac.
 W drodze na lotnisko słońce leniwie budziło się ze snu, pięknie malując cienie na górach, rozkładając promienie tylko w niektorch częściach, co przy poruszających się chmurach wyglądało jak wczesno poranny taniec dla wielbienia nowego dnia.  Dzień dobry Islandio. 





 

Odebrałam Dagmarę i ruszamy, prosto z Keflaviku na Golden Circle, trasa, która prowadzi przez „perełki” Islandii. 
Islandia leży pośrodku Oceanu Atlantyckiego, między Europą a Ameryką Północną. Przez środek kraju przechodzi granica styku dwóch płyt kontynentalnych, tam tez był nasz pierwszy przystanek. Rozdzielone płyty, po obu stronach grzbietu, ciągle odsuwają się od siebie, przez co "rozciągają" Islandię. Znakomitym, naocznym dowodem tego ruchu są pęknięcia i szczeliny - charakterystyczne elementy krajobrazu Pingvellir. Szczeliny te ciągle są wypełnione magmą, dlatego zamiast rozdzierania Islandii na pół przez dryft kontynentalny, mamy do czynienia z powiększaniem się jej z każdą erupcją wulkaniczną Dość długo trwały spory, jakie siły powodują ruch kontynentów. W 1925 roku, na dnie Atlantyku odkryto masyw łańcucha górskiego, o wysokości ok. 2500 m. Okazało się, że ten masyw, który nazwano Grzbietem Środkowoatlantyckim, jest częścią rozległego systemu wulkanicznego, rozciągającego się wzdłuż granicy styku płyt tektonicznych, wokół całego globu. Stanąć pomiędzy płytami to jakby stanąć na granicy dwóch światów. 






Jazda samochodem to jedna z moich wielkich przyjemności i nigdy nie wiem, co sprawia mi większą: szybkość czy śpiewanie na cale gardło.  Przejezdzamy kolejne kilometry w cudnych krajobrazach, raz tylko musimy się zatrzymać by poczekać az para kochanków skończy swoje miłosne uniesienie i przejdzie gdzie owce i barany być powinny, czyli na pastwisko.  Nie spieszno im wcale, ale i my mamy dużo czasu. 
Na parkingu przy dolinie Haukadalur spory ruch, największy z gejzerów Geysir od ktorego jak nietrudno sie domyslec pochodzi nazwa tego typu zrodel, wyrzucal wode na wysokość 80m, co musiało robic ogromne wrażenie, dziś sa one kilkumetrowe i nieregularne, (co 48 godzin). Za to inny gejzer Strokkur milo nas zaskoczył kilkumetrowa fontanna, niezły był ubaw, kiedy wszyscy czekający stoją z aparatami gotowymi do zdjęć, mnie udało się za trzecim razem, dwa pierwsze stałam albo za blisko albo akurat nie chciało mi się już trzymać aparatu a być może robiłam inne zdjęcie. Cierpliwość nie nalezy do moich mocnych stron. Skromnosc ponoc tez.
                                                   









Gulfoss, czyli złote wodospady, może będzie to trochę podręcznikowy opis, ale o wielkości tego wodospadu niech świadczy to ze w każdej sekundzie przepływa przez niego 400 metrów szesciennnych wody – sekundzie, raz i już… niesamowite.  No i oczywiście, jeszcze mi się nie zdarzyło żebym widziała jakiś wodospad pierwszy raz i nie było tam tęczy, była i tym razem. Nad wodospadem zamyśliłam się chwile nad tym, co ja będę robić po Islandii? może po prostu powinnam zakręcić globusem i pojechać tam gdzie się zatrzyma... Czemu nie?






 
Wracamy do Vik, droga jak zwykle pusta, bez korków – widzę oczami wyobraźni zazdrośc mieszkańców Londynu czy Warszawy. Zawsze jak myślę o korkach to przypomina mi się film „dzień świra”, kto widział, wie, o czym mowie. Jednak i tutaj zdarzają się czasami male postoje kiedy na przyklad pasterz przeprowadza stado przez ulice. Owce przebiegly tak szybko, ze nie zdarzylam zrobic zdjecia, jakby wiedzialy, ze zielone swiatlo juz sie konczy...




Po drodze do domu zatrzymujemy się jeszcze w Reynisdrangar- plaża, z której widok z jednej strony przestawia wrota Islandii, czyli Dyrholaey z lodowcem w tle a z drugiej trzy trole, czyli potężne skały wyłaniające się z oceanu, całość pięknie zamyka niesamowita struktura skal. Na plazy zabawa z falami, czyli podejść jak najbliżej i uciec jak najszybciej żeby zimna woda nie wygrała, można tez stanąć i krzyknąć „no”, jeśli fala zatrzyma się tuz obok nas, wtedy wydaje się ze mamy jakiś wpływ na to jak daleko przypłynęła –  złudzenie, ale jakie daje poczucie opanowania oceanu – chociaż na chwile. 



 
Nadeszła pierwsza gwiazdka i prezenty, dużo prezentów, dziękuję bardzo moim Mikołajkom, z flagami Nepalu się nie rozstaje, to będzie mój znak rozpoznawczy, jak zobaczycie gdzies w swiecie wariata biegajacego z flagami - to prawdopodobnie bede ja. 
Wydawałoby się ze po dniu, który się zaczął o trzeciej rano, 600 przejechanych kilometrach, 12godzinach za kierownica można mieć dość, ale nie; musiałyśmy uczcić spotkanie przyjaciół, za co szczerze na drugi dzień nienawidziłam Jacka Danielsa a Dagmarze zazdrościłam ze nie musi iść do pracy.  Następne wyprawy przed nami a moje następne bazgroły i zdjęcia przed Wami.  Pozdrawiam ze słoneczniej dziś Islandii.

Te kilka dzisiejszych slow dedykuje mojej siostrze, Perełko – dziękuję, ze jesteś przy mnie bez względu na to czy lecę w dół czy w górę.



Muzycznie dzis....: