Nie mogę odmówić sobie wstępu do Twojego
listu, zwłaszcza, ze przeczytałam go dopiero po Twoim wylocie, zabieganie i ciekawość
Islandii, były tego powodem. Az do końca uśmiechałam się bez przerwy i nie
opuszcza mnie wrażenie, ze następnym razem trzeba porwac tu Marte i napiszemy razem
światowy bestseller. Nie mogłaś mi również darować końcowego wzruszenia, udało
mi się nie rozkleić na lotnisku, nie udało przy Twoim liście.
Czuje się teraz jakby mnie ktoś zostawił w
obcym miejscu, mogłyśmy jednak się zamienic, Ty zostać tutaj a ja polecieć do
Londynu. Do zobaczenia niebawem. Dziękuję.
List z Islandii – Dagmara Firlej.
"Dzisiaj minął mój pierwszy tydzień na
Islandii. O wiele za szybko, zważywszy, że zaraz trzeba zwijać manatki. Gdy
wracałyśmy z lotniska w Keflaviku, obierając mocno okrężną ale jakże obfitującą
w atrakcje trasę, Asia zapytała czy dołączę gościnnie do „Listów z Islandii”.
Odparłam, że oczywiście, z przyjemnością ale muszę najpierw tu pobyć, poczuć,
przeżyć…
Teraz
już mogę pisać. Veni, vidi… zwycięstwa nie było. Wręcz przeciwnie, już wiem, że
poległam, niespodziewanie zachwycona tym krajem. Ja, mieszczuch z urodzenia,
zamiłowania i wyboru, leciałam na Islandię zobaczyć Asię i zrozumieć jej
decyzję- bo nie mieściło mi się w głowie, jak można porzucić Londyn dla tego
odludzia. Nie sądziłam by miało mi się tu spodobać, ot wiadomo, przyjemne
krajobrazy, wulkany i takie tam ale ekstremalne warunki pogodowe, zimno,
wietrznie i mokro- nic miłego. Jeszcze zanim Asia opuściła Londyn sprawdziłam
zdjęcia Reykjaviku w albumie i pomyślałam, że to jakaś katastrofa, małe to,
niskie i wygląda bardziej jak osada rybacka niż stolica państwa. Tak więc
miałam w planie raczej relaks z książką i filmami oraz wypad do Blue Lagoon,
które wydawało mi się jedyną destynacją na Islandii, godną ruszenia z miejsca
mojej szacownej pupy.
Niniejszym
oficjalnie przyznaję i oświadczam, że byłam w błędzie.
Nie
będę tu opisywać wszystkich naszych wycieczek i miejsc, które widziałyśmy.
Szczegółowe opracowanie i sprawozdanie pozostawiam Asi, także dlatego, że
islandzkie nazwy nie ułatwiają sprawy i sprawdzanie pisowni prawdopodobnie odebrałoby
mi całą radość pisania. Ponadto narzuciłyśmy sobie mordercze tempo a więc ilość
zwiedzanych miejsc dorównuje intensywności wrażeń. Ponieważ nie chciałabym
nadużywać gościnności pisząc tutaj epopeję zamiast listu, skupię się bardziej
na ogólnym odbiorze, moich subiektywnych odczuciach, tym co mnie zaskoczyło,
zachwyciło, co sprawiło, że najchętniej zostałabym tutaj- może nie na zawsze
ale na pewno na dłużej, co powoduje, że chcę tu wrócić i niespiesznie
eksplorować wyspę.
„Wodospad”- ten okrzyk zapewne jeszcze długo będzie pojawiał się Asi w
koszmarach sennych, moja wina- gdy widzę
białą kaskadę, niezależnie od jej rozmiaru- nie mogę się powstrzymać, a że jest
ich tu bez liku, to wciąż krzyczę „wodospad!!!” Są tu ich wszelkie rodzaje: wąziutkie
i bardzo szerokie, delikatne smużki i obfite, groźne, grzmiące żywioły. Czasem
kluczą po skalnych występach, częściej z hukiem spadają z wysoka. Przeważnie
towarzyszy im tęcza, co oczywiście potęguje zachwyt. Występują indywidualnie
albo w grupach, dosłownie co kilka metrów. Uwielbiam je i nic na to nie
poradzę. Mam na imię Dagmara. Jestem wodospadoholikiem.
Ocean- Atlantyk Północny jest przepiękny w swojej surowości. Za nic nie
odważyłabym się do niego wejść a zazwyczaj pcham się do każdej napotkanej wody.
Podziwiam Wikingów, którzy wsiedli któregoś dnia na te swoje drewniane łajby i
przypłynęli aż tutaj. Cóż nie mogłabym być Wikingiem. Helmutem ponoć też nie,
jak twierdzi Asia- ale o tym później…
Wspaniale jest mieć ocean niemal tuż za
progiem, siedząc w salonie widzieć jak lśni w południowym słońcu, słyszeć jak
potężne fale gwałtownie roztrzaskują się o skały. Jego szum kołysze do snu- oczywiście jeśli uda mu się
przebić przez wycie wiatru. Czarne, wulkaniczne plaże, skały o wymyślnych
kształtach i strukturze, jaskinie… „Maskonur!!!” – no tak, to okrzyk, który dla
odmiany mnie będzie nawiedzał w odwecie za „Wodospad”.
Skały, góry i wulkany- są wszędzie, są piękne i inne. Wyrastają ni stąd
ni z owąd z całkiem płaskiego terenu, jakby je tam ktoś przypadkiem porzucił. Doliny,
szczeliny, kaniony- oczu nie można oderwać. Dlatego Asia wyrzucała mnie zza
kierownicy, biorąc na siebie większość lub nawet całą trasę- podziwiając
krajobrazy nie mogłam się utrzymać po swojej stronie drogi. Ta zaś często
prowadzi poprzez ogromne połacie pokryte lawą, porośniętą specyficznym mchem,
tworzącą iście księżycowy krajobraz.
Lodowce- wyłaniają się zza niższych gór, zstępują stromo szaro-błękitnymi
jęzorami pomiędzy zboczami aż na sam dół, mamiąc złudną dostępnością. Tak naprawdę
są głęboko pocięte i bardzo niebezpieczne, bez przewodnika i profesjonalnego
sprzętu lepiej się tam nie zapuszczać. U stóp lodowca można zobaczyć lodową
lagunę- jezioro najeżone górami lodowymi i krami o bajecznych odcieniach
błękitu, bieli i srebra. Pomiędzy nimi baraszkują foki, którym nie przeszkadza
ani 250 metrowa głębia, ani temperatura wody wynosząca ledwie 2 stopnie
Celsjusza. Tam, gdzie woda z laguny spływa rzeką do pobliskiego oceanu, czeka
kolejny niezwykły widok- plaża usiana małymi lodowymi górkami i krystalicznymi
bryłami lodu, które cudnie lśnią w słońcu topniejąc. Nie wszędzie lodowcom
towarzyszy taka laguna ale za to wszędzie można zobaczyć charakterystyczne,
ogromne rozlewiska, koleiny głęboko wyrzeźbione w czarnym, wulkanicznym żwirze,
którymi stopiony lód znajduje drogę do oceanu.
Tęcza, chmury, zorza- to wszystko zjawiska, które dodają Islandii
magicznego uroku. W Londynie dość często widuję tęczę- bo tam ciągle pada,
nawet gdy równocześnie świeci słońce. Tu jednak tęcza woli towarzyszyć
wodospadom i falom. Zaparł mi dech z zachwytu widok potężnych fal, których
białe grzywy przez ułamek sekundy ozdabiała miniaturowa tęcza. Chmury- niby
zwyczajne zjawisko- tu powodują, że niebo jest często bardziej urozmaicone niż
ziemia, pełne kształtów i kolorów, zmienne i niezwykle fotogeniczne. Zorza…
Może dlatego, że jestem jej imienniczką a może ze zgoła innych powodów, zawsze
marzyłam żeby to zjawisko zobaczyć. Cóż, przybyłam ciut za wcześnie ale pojawił
się promyczek nadziei. Wyjechałyśmy po północy na najwyższe wzniesienie w
okolicy, pogrążone w kompletnej ciemności, spojrzały w górę i… była tam!
Jeszcze dość wątłe, białawe światło, układające się w pasy, falujące, czasem
gęstniejące i przybierające na sile, na Asinych fotach rozbłysło piękną,
zieloną poświatą.
Wiatr- to nieodłączny towarzysz. Można się spierać czy pożądany ale moim
zdaniem składa się na niesamowitą, czasem lekko straszną aurę tej wyspy. Jako
zdeklarowanej miłośniczce horrorów bardzo mi to odpowiada. W ekstremalnych sytuacjach
zapewnia dodatkowy dreszczyk emocji- kiedy człowiek np. z trudem balansuje na
jakimś skrawku skały, ulec mu znaczy w najlepszym razie coś sobie złamać. W
lodowej lagunie wiało tak, że można było poczuć się jak w tunelu
aerodynamicznym i położyć się na wietrze jak na materacu- szczególne i
niepowtarzalne wrażenie. Minusem był fakt, że wspięcie się na niewielką górkę
wydawało się nieosiągalne- ale dałyśmy radę choć ze trzy razy spychało mnie w
dół. Doceniłam, że nie jestem chudzinką, w przeciwnym razie mogłoby mnie
porwać.
Reykjavik- „dymiąca zatoka” jest najpiękniej położonym miastem, jakie
widziałam. Zajmuje cypel, który z trzech stron oblewają wody oceanu. Najlepiej
zobaczyć to z wieży kościoła Hallgrimskirkja, położonego najwyżej w mieście.
Jest to obiekt o pięknej sylwecie i proporcjach, kształtem nawiązujący do
spływającej lawy. Był to jedyny budynek, który koniecznie chciałam zobaczyć w
Reykjaviku, reszta miasta była totalnym zaskoczeniem. Zaraz pojawił się żal, że
nie mamy więcej czasu. Minęłyśmy Muzeum Sztuki przełykając ślinę, na ruchliwy
deptak wróciłyśmy dopiero nocą, by choć pogapić się na wystawy i poczuć klimat.
Okazało się, że jest tu wiele sklepów młodych projektantów z bardzo
nietuzinkową odzieżą, rękodziełem, biżuterią, butami. Pomiędzy nimi sklepy z
typowymi dla Islandii wyrobami wełnianymi w charakterystyczny wzorek,
wyglądające bardzo interesująco sklepy vintage, nastrojowe kafejki i bary a na
tyłach nawet skatepark z ogromnymi graffiti wokół. Centrum miasta to w głównej
mierze urocze, niewysokie domki o wielobarwnych fasadach i niewielkich oknach.
Wzdłuż parku z jeziorem, na brzegu którego wyrasta nowoczesny ratusz, stoją
bardziej okazałe wille z ogrodami. Najpiękniejsze budynki można zobaczyć wzdłuż
zatoki- zaprojektowane z rozmachem, nawiązujące do marynistycznego stylu,
wysokie, o wielkich oknach z widokiem. Chciałabym tam zamieszkać choć na
chwilę, poczuć tę przestrzeń, napawać się kolorami nieba nad zatoką… Najpiękniejszy
budynek w mieście to nowa Hala Koncertowa. Szklana elewacja o przedziwnej
strukturze nawiązującej do kryształów bazaltu, mieni się kolorami, lustrzanym
odbiciem światła. Mimo czasu napiętego jak struna, spędziłyśmy tam dobrą
chwilę, starając się uchwycić choć część tego piękna i zatrzymać je w kadrze.
Gdy wróciłyśmy tam nocą, mój zachwyt sięgnął zenitu- cała elewacja mieniła się
efektem zorzy polarnej, podświetlona czy oświetlona w taki sposób, że zieleń,
błękit, purpura i czerwień przenikały się wzajemnie by za moment rozdzielić się
i znów spleść w nieustającym tańcu. Budynek- poezja, mogłabym gapić się niego
całą noc.
Choć Reykjavik nie jest wielkim miastem udało
nam się na krótką chwilkę zgubić wśród malowniczych uliczek, co zaowocowało
odwiedzinami na tajemniczym, starym cmentarzu. Co ciekawe jest on pełen drzew
wyrastających wprost z grobów. Dość niesamowity efekt, zwłaszcza, że drzewa nie
są bardzo wysokie ale za to mają po kilka pni, co sprawia, że jest tam spory
gąszcz. „Nie wszystek umrę…”
Blue
Lagoon- to jest po prostu bajka! Jeszcze na zewnątrz oszalałyśmy- przy drodze
nagle pojawił się strumyk-kanał, intensywnie błękitna woda zostawiła
śnieżnobiały osad na czarnych kamieniach lawy. Dalej strumyk rozlewał się w
spore jeziorko, co tylko potęgowało kontrast. Woda lśniła turkusowo równocześnie
odbijając fantastycznie zróżnicowane chmury, leniwie przepływające nad nami, w
tle widać było kilka ogromnych snopów pary wydostających się niczym gęsty dym z
kominów pobliskiej elektrowni wodnej. W środku zobaczyłyśmy podobne jezioro ale
większe, głębsze i zaludnione. Otoczone wysokimi wzgórzami czarnej lawy, z
brzegami oblanymi wypolerowanym, białym silikonem, intensywnie parujące. Woda
gorąca, 37-39 stopni, momentami można odnieść wrażenie, że zaraz się ugotujemy.
Zanurzony w jeziorze bar, masujący
wodospad i pojemniki z błotem silikonowym, które jest wyśmienitą maseczką
pozostawiającą skórę gładką i rozjaśnioną to dodatkowe atrakcje. Nad nami
wieczorne niebo, przetkane kolorami zachodzącego słońca, wokół para w ilościach
odrealniających rzeczywistość. Wrażenia kosmiczne!
Tu
chyba już mogę nadmienić, dlaczego Asia uważa, że Helmutem (Newtonem
oczywiście) nie będę. Dodam, że jest to jej subiektywne zdanie, z którym
pozwolę sobie nie do końca się zgodzić- po prostu uważam, że trzeba się zdecydować,
które talenty rozwijać, w przeciwnym razie można być do wszystkiego i do
niczego zarazem. Tak, tak- Narcyzek nr 2, zapewne dlatego tak dobrze się
rozumiemy. Otóż udało mi się zrobić Asi całkiem sporo kiepskich zdjęć – a to
coś ucięłam, to znów było widać za dużo, co czasem ją złościło a czasem
doprowadzało do łez- oczywiście ze śmiechu. Na swoje usprawiedliwienie powiem
tylko, że mój mały kompakcik a jej wielka lustrzanka to zdecydowanie nie to
samo, a jak człowiek nie ogarnia sprzętu to jak ma dobre zdjęcia robić, no
jak?!
Zmierzając ku końcowi nie mogę nie wymienić jeszcze kilku rzeczy, które
mnie tu mile zaskoczyły.
Jedzenie- z jakiegoś powodu nie spodziewałam
się tu niczego szczególnego, do tego stopnia, że postanowiłam wykorzystać te 10
dni na dietę. Tymczasem pierwsza wizyta w lokalnym supermarkecie rozwiała
wszelkie nadzieje na zrzucenie paru kilo. Wróciłam z pysznym chlebem, zapasem
kawioru i szerokim wyborem serów- i tak już zostało, z tym, że dołączyły
jeszcze pyszne ciasta. Kolacja u Asi w pracy była wyzwaniem dla naszych
żołądków, łosoś na milion sposobów plus inne pyszności, w efekcie musiałyśmy
się ratować Colą, która jak wiadomo przetka każdą rurę oraz mocnym, ziołowym
likierem na koszt szefowej.
Spokój- no dobrze, tego akurat się spodziewałam ale nie w takim
wymiarze. Kojarzył mi się raczej z nudą. A jednak wcale nie jest nudny. Jest
wszechogarniający, pierwotny jak natura wokół. Kojący. Wielowymiarowy. Polega
także na tym, że nikt tu nie zamyka domu czy auta, nikt nie sprawdza podpisu
czy ID przy płaceniu kartą, nie ma korków, nie ma pośpiechu, błogość i
wyciszenie. Inny świat.
Jutro
bladym świtem muszę opuścić ten świat i wcale mnie to nie cieszy. Jeszcze
ostatni spacer po Vik, które smutnie zaciągnęło się chmurami, jeszcze wieczór z
Asią i piękną Gudrun, która zgodziła się na sesję a potem czas wracać do
rzeczywistości. Wiem jedno- chcę, muszę tu wrócić. Na tak długo, by objechać
wyspę, zobaczyć więcej skał, lodowców, tęcz i wodospadów, tak długo, by spędzić
jakiś czas w Reykjaviku, powłóczyć się uliczkami bez celu, odwiedzić muzea i
posiedzieć w nastrojowych barach. By spędzić wieczór podziwiając rozświetloną
fasadę Hali Koncertowej Harpa. Tak długo, by starczyło czasu na krótki wypad na
Grenlandię. Niektóre podróże zaspokajają apetyt choć na chwilę, ta go
zdecydowanie zaostrzyła- ale to dobrze mieć o czym marzyć w londyńskim zgiełku.
Na koniec nie mogłabym nie podziękować z
całego serca Asi- za zaproszenie, gościnę, cierpliwość. Za wożenie mnie,
uwiecznianie na fotach, rozśmieszanie i wzruszanie do łez. Za pomocną dłoń, bez
której niejeden strumyk pozostałby niepokonany. Za entuzjazm i ciekawość
świata. Za wszystko. Dziękuję."
Pozdrawiam z Islandii.
Pozdrawiam z Islandii.